Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z ziemi chełmskiej.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nachyliła się nade mną.
Zapamiętałem ją na wieki: oczy miało szarobłękitne, ogromne, lśniące, jak wody w słońcu; czarne, królewskie łuki brwi opinały jej białe czoło; puszyste, ciemne włosy dotykały mojej twarzy, a usta przedziwne, ruchome, kręte, jakby dwa krwawe, sprężone węże, drgały ustawicznie. Patrzyłem na nią z zachwytem, czułem się strasznie szczęśliwy.
— Wyzdrowiejesz, złe sny już nie powrócą — szepnęła i położyła mi miękką, pachnącą dłoń na czole; czułem, iż to kwitnąca gałąź jabłoni przysłoniła mi świat i tak upajała zapachem, że zapadłem się w jakąś błogosławioną, słodką niepamięć. Obudziłem się o świtaniu. Szpital był jeszcze cichy, tylko w sąsiednim pokoju jęczał niekiedy jakiś chory; znużona zakonnica drzemała pod oknem, z przechylonej głowy kornet zsunął się nieco wtył i z pod białych skrzydeł występowała wyraziście jej twarz.
— To jest tamta zakonnica ze snu — myślałem zdumiony, ale nie śmiałem jej budzić i dopiero rano opowiedziałem o śnie. Słuchała z przejęciem, pobladła nawet i, mierząc mi temperaturę drżącemi rękoma, wyrzekła cicho.
— Śnił się panu ciężki grzech... Niech pan stara się nie myśleć o tych pokusach...
Pytała potem o adresy mojej rodziny i wyszła prędzej niźli zazwyczaj, a wkrótce zjawił się nasz