Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z ziemi chełmskiej.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ga się zapadała... dach pękał i walił się na głowy... szkło sypało się gradem... już się wszystko łamało z dzikim krzykiem chaosu, pękało w zgrzytach, w niesłychanym tumulcie... kurz przysłaniał... zawyło w piersiach przerażenie... waliły się ściany... przelatywały walizy... ławki, podruzgotane drzwi, szmaty blach, strzępy żelaza, płaszcze rozwianych włosów... huragan nas porwał i skłębił w jakimś wirze piekielnym, szalonym, niepojętym i niepowstrzymanym, a w półmrokach, w kłębie szczątków zamajaczyły na mgnienie jakieś oczy straszne, zerwały się ryki nieludzkie, wionęły jakieś głowy, prysnęły strugi krwi, błądziły jakieś ręce...
— Śmierć, zaraz umrę! — pomyślałem jasno, przytomnie i jeszcze bez trwogi, ale nagle coś mnie wyrwało z miejsca i jednocześnie pazury strachu wpiły mi się w mózg, poczułem, że spadam, że rozbijam się, że drżę jak szmata, że umieram...
Piorun wolniej spada, niźli ja leciałem w jakąś głąb straszną, ale nim zdołałem o tem wiedzieć, już padłem stratowany i podarty, niby kawał głupiego żelaza...
I tak się powtarzało wiele, wiele nocy.
Nie pomogły żadne środki, sen wciąż powracał nieubłaganie jednaki, a tak podobno zawsze krzyczałem, błagając ratunku, że budziła mnie zakonnica i już do rana czuwała nade mną, szepcąc święte, miłosierne pacierze.
Aż jednej nocy, kiedym się już wydobywał z rozbitego pociągu, sam połamany, oblany krwią