Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z ziemi chełmskiej.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i jej matkę, która ciągle siedzi w ganku i robi pończochę, i zawsze niemą służbę, i jakąś zakonnicę, błądzącą po pustych pokojach, i jakichś ludzi, i jakieś sprawy, pełne grozy... Wracam do nich często, bo kocham ją niewypowiedzianie, kocham ten dom zagadkowy i to niepojęte dziwne życie, jakie z niemi wiodę. Kocham ją, ale dotychczas nie znam nawet jej imienia, nie wiem co to za ludzie, gdyż żyję z nimi tylko w snach...
Bywają długie miesiące rozłąki, straszne, nieskończone dni żrącej tęsknoty, ale przychodzi niespodzianie jakaś noc, i błogosławiony sen wiedzie mnie zawsze do niej, i przerwane życie wiąże się na nowo w niepojętą pieśń miłości, lęków i oczekiwań.
Poznałem się z niemi przed laty, w kilka tygodni po kolejowej katastrofie, w której srodze ucierpiałem.
Leżałem w szpitalu bardzo ciężko chory.
Pamiętam, byłem niby mumja, spowity w zwoje nagipsowanych bandażów, leżałem całe tygodnie bez ruchu i prawie bez pamięci, ale co noc śniłem całą katastrofę i co noc na nowo przeżywałem jej okropności.
Dobijały mnie te straszne sny, przychodziły jednak nieubłaganie i, jak wampiry, wysysały ze mnie resztki sił i świadomości, że wkońcu już się nie broniłem przed niemi, a nawet z jakąś dziką, bolesną rozkoszą oczekiwałem, aby mnie powlokły na mękę...