Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z ziemi chełmskiej.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
W PRUSKIEJ SZKOLE

Wybiła jakaś godzina, nauczyciel skończył lekcję i, oglądając machinalnie książki, przeglądał twarze dzieci zimnem, badającem spojrzeniem.
Uczyniło się trwożne i głębokie wyczekiwanie. Dzieci wyczekiwały bez ruchu, jak zahipnotyzowane, patrząc w niego lękliwie wytrzeszczonemi oczyma.
Na dworze padał deszcz i spływał po szybach perlistemi, nieskończonemi strugami; jakieś bezlistne drzewa dygotały z zimna pod oknami, a naprzeciw szkoły, w błocie i na szarudze, stała gromadka kobiet.
— Still! — huknął naraz nauczyciel, prostując się groźnie.
Był ogromny, ruda broda niby płomieniem obrastała mu tłuste, piegowate policzki, okrągłe, jastrzębie oczy w czerwonych obwódkach zamigotały krwawo po zmartwiałych twarzach, przeżegnał się niedbale i zaczął wolno, automatycznie:
— „Vater unser, der Du bist...“
Przerwał nagle, bo ani jeden głos nie powtórzył za nim, twarze dzieci jakby pokryły się woskiem, tężały zwolna, tylko powieki załopotały,