Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z ziemi chełmskiej.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jakieś połamane szczątki rzeźb, złociste feretrony, portrety kolatorów, sygnaturki, święci w mnisich szatach, zmartwychwstające Chrystusy, Matki Boskie, chorągwie, drewniane anioły z rozpostartemi skrzydłami, monstrancje, krzyże, kielichy, mszały i różne aparaty kościelne — wszystko gwałtem spędzone z różnych stron, odrapane, zabrudzone, ponadłamywane i kalekie, zalega bezładną ciżbą ściany, podłogi, gablotki, szafy i ciśnie się tłumem sierocym a żałosnym do zakratowanych okien i, uwięzione na wieki w tych białych, zimnych murach, zda się trwożliwie nadsłuchiwać wichrów, niosących echa dalekich pól, wiosek i chat.
Już słońce zachodziło, gdy się znowu znalazłem na głównej ulicy Chełma.
Szedłem środkiem ulicy, gdyż trotuary były w prost zatłoczone szabasową publicznością, płynącą czarną, rozszwargotaną i nieustannie wzbierającą rzeką, która stawała się coraz bełkotliwszą i rozlewała się coraz szerzej, że tylko niekiedy mignęła gdzieś urzędnicza czapka, zabrzęczał pałasz oficerski, lub przemykał trwożnie, nad samym rynsztokiem, jakiś zwykły, cywilny aryjczyk.
— A gdzież są Rosjanie w tem odwiecznie rosyjskiem mieście? — pytałem znajomego.
— Mamy wszystkiego coś z pięć rodzin rosyjskich, naturalnie, prócz urzędników, ale niech pan poczeka: jak Chełm zostanie awansowany na gubernjalne miasto, to przybędzie ich tutaj znacznie więcej — przecież otworzy się tyle nowych posad!