Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z pamiętnika.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 70 —

Ciągle te pola i pola... Zupełnie niema patrzeć na co...
Śnieg zaczyna padać... a słupy telegraficzne mają taką zabawną minę... pochylają się w jedną stronę, jakby z nami biegły... Boże, jak to już daleko od Warszawy!
Na jakiejś stacyjce wsiadła stara, gruba pani, lokaj w liberyi wniósł za nią walizkę i stoi teraz w korytarzu. Boże, jaki ona ma kapelusz! Ale chciałabym, żeby zawsze lokaj nosił za mną... Oglądaliby się za mną na ulicach! Pokłóciła się z „Ma“, bo usiadła młodszemu „Stokrotkowi“ na ogonie i podobno rozerwał jej okrycie, czy tam coś podobnego!
Bardzo dobrze, niech uważa, gdzie siada; myśli, że ma lokaja w liberyi, to już jej wolno wszędzie siadać...

Częstochowa. „Pa“ poszedł na piwo. Znalazłam ansichtskartę. Brzydka, bo tylko z wieżą klasztorną.
Napiszę w drodze, bo jakiś brunet chodzi przed wagonami i zagląda w okno. Bezczelni ci mężczyzni. A ten i brzydki do tego. Nie patrzyłam na niego, a gdy pociąg ruszył, ukłonił mi się... zarumieniłam się... to coś okropnego...
Śnieg taki pada, że boję się, żebyśmy nie uwięzli w zaspach! To byłoby okropne, jechać do Włoch i uwięznąć w śniegach!
Tak mi jest smutno, tak się czuję osamotnioną