Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z pamiętnika.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 223 —

— Czy wszyscy przeszli? — zapytał klęczącego jeden ze starców.
— Wszyscy. Ja czuwam z bracią niektórą. Idźcie w pokoju.
Starcy przeszli i zniknęli w cieniu czarnych cyprysów, rosnących przy drodze, a Theodatos zerwał się na nogi i długo patrzył za nimi, strwożony i przeniknięty ciemną, niewytłómaczoną obawą.
Uderzył miedzianą głownią krótkiego miecza w głaz i potem z cieniów, załomów muru, z gąszczów przydrożnych, wypełzło mnóstwo postaci i zbliżało się tak cicho, że żaden miecz nie zadźwięczał.
— Są już wszyscy. Najwyższy ich kapłan teraz przeszedł. Za godzinę musimy być tam! — powiedział Theodatos, wskazując odległe wzgórza, których błękitnawe czuby wychylały się w blasku księżyca z za wodociągów. Ruszono w milczeniu z największą ostrożnością, bo szło o to, aby nikt nie spostrzegł wyprawy i nie uprzedził zwierzyny, na jaką rozstawili sieci.
Szli czas jakiś w cieniu akweduktu, który niby potworną stonogą, wspartą na tysiącach potężnych nóg, ciągnął się po równinie. Cisza była taka, że słychać było bełkot wody we wnętrzu wodociągu i szmery kaktusów, gęsto tutaj rosnących. Minęli ostrożnie jakąś świątynię, pod której kolumnadą błyskały światełka i wolno skręcili na wzgórze,