Przejdź do zawartości

Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z pamiętnika.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 216 —

wody rdzawe, zgniłe, pełne błota i żab, które rechotały głucho, posępnie...
A potem zagrodziła mu drogę rzeka, już nie miał sił, upadł nad brzegiem i zapomniał o wszystkiem.
Już się nie bronił nawet od much. Już nie uciekał, nie zrywał się, nie szamotał, tylko położył łeb i jęczał z bólu. Dygotał tylko w sobie ohydnem, niewypowiedzianem drganiem strachu.


∗                ∗

Słońce zaszło, szary, ciężki zmierzch rozlewał się zwolna, szedł od lasów, czaił się pod krzewami, czołgał wśród zbóż i powiewał nad łąkami zgrzebną, wilgotną płachtą mgieł.
Ostatnie blaski, niby konające spojrzenia, drgały trwożnie, czepiały się barw, lśniły na liściach, lizały wody, przebiegały w przestrzeń i konały, rozszarpane przez zmierzch.
Stała się przerażająca cisza letniego wieczoru. Cisza pełna grozy stłumionych jęków, aromatów śmiertelnych, zduszonych krzyków, walki i mordu w przyrodzie.
Zmierzch zapanował, kontury nocy przepadły, barwy rozlały się w szarości brudnej, w mrokach przerażających.
Widma wszystkiego kołysały swoje potworne a nierozeznane kształty nad ziemią.