Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z pamiętnika.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 183 —

— „Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje“ — mówili głośno i z namaszczeniem; ten prosty pacierz za konającego i ten prawie już trup, co tam rzężał ostatniem tchnieniem, rozkrzyżowany w walce ze śmiercią, przenikał taką powagą i majestatem, że się chylili z bojaźnią, że ból i strach zaczął świecić we wszystkich oczach i zginać coraz niżej karki i głowy i wyrywać głębokie westchnienie — „Bądź wola Twoja, jako w niebie, tak i na ziemi“.
Brzmiał coraz ciszej pacierz i usta się trzęsły, łzy migotały w oczach, żal i trwoga przegryzały twarde, kamienne serca i nieulękłe, zbydlęcone pracą dusze, korzyły się ze łkaniem w nagłym, okropnym kurczu strachu przed śmiercią.
Tylko Gliniewicz nie klęczał, patrzał na konającego, na jego starą, zniszczoną twarz, na głowę związaną, na klęczących, co się pochylali aż do ziemi, bili się w piersi wolnym automatycznym ruchem, tym samym, jakim kręcili kołowroty i powtarzał sobie ciągle i bezmyślnie prawie:
— Gliniewicz winien, a? — Winien.
Grzela skonał, narzucili na niego kapotę, zrobili rodzaj przykrycia z desek, żeby nie mókł i powracali wolno do roboty. Kołowroty zaczęły skrzypieć wolno i baby, choć zrzadka, biły z dawną siłą, pompy piszczały tłokami, wszystko wracało do dawnego, tylko Gliniewicz wciąż widział przed sobą