Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z pamiętnika.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 177 —

niknęła rzeka, zakołysał się gwałtownie pod uderzeniem wichru, wrony z krzykiem zrywały się z gniazd, i łopocząc i kracząc żałośnie, krążyły nad ogniskami i czepiały się rusztowań, ale zestraszone hukiem leciały dalej w noc.

— A ten złodziej głupi był,
Głupi był!
Co zarobił, to przepił,
To przepił!...

znowu wrzeszczały chrapliwe, przemęczone głosy.
Gliniewicz wrócił do szałasu. Ognisko przygasło, chłop, który go pilnował, spał z okręconą workiem głową.
— Walek! ogień gaśnie, chamie, nie śpij! — krzyknął Gliniewicz i usiadł na pniu.
— Psi czas! — szepnął i spojrzał na lewo ku linii prowizorycznej. Szedł pociąg, słychać było coraz bliżej szczęk szyn, ziemia drżała i zaraz prawie pociąg wychylił się z łuku; niby czarny, długi potwór, świecący białemi ślepiami, przez którego żebra i kręgi buchało światło, przesuwał się wysoko, jakby nad ziemią, dysząc kłębami dymu, które wiatr rzucał pomiędzy fale i tłukł o las.
— Psi czas — sznapsa pijecie, a?
Towarzysz nie odpowiedział. Gliniewicz pił długo, później otulił się szczelniej w kożuch i usiadł przy samym ogniu, ale nie mógł usiedzieć, wstawał, przechodził przed szałasem kilka kroków tam