Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z pamiętnika.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 142 —

wilgotny wiatr, co się podnosił z pól i przewiewał bez śladu, jak ta straszna noc listopadowa...
Ani zmiłowania znikąd, ani poratunku od kogo, ani pożalenia...
Wygnała ją dola i rzuciła na zatracenie, a ona za całą obronę łzy miała tylko i ból i jęk, tak właśnie, jak kiedy psiaka ślepego oderwą od suki i porzucą w dół, a on od śmierci broni się żałosnem skomleniem.
— O Jezu! Jezu! — jęczała chwilami.
Ta noc zaczęła ją przejmować trwogą, napróżno upatrywała świateł jakich — nic nigdzie, ciemność niezgłębiona, wsie jakby wymarły, takie ciemne i ciche, nawet psy nie zaszczekały nigdzie, żaden wóz nie zaturkotał, żaden głos ludzki się nie rozległ — grobowa cisza pełna monotonnego szmeru deszczu.
Dziecko zaczęło chlipać żałośnie.
— Cicho robaku... cicho... — przysiadła pod drzewem, wsadziła dziecku w usta chudą i pustą pierś i zasłuchała się w jakiś daleki, ledwie dosłyszalny szum, jakby wody spadającej.
— Młyn! juści że to młyn! — szepnęła, nasłuchując jeszcze.
Jakaś nadzieja poderwała ją z miejsca, bo się podniosła i szła raźniej, zaczęła dygotać w oczekiwaniu i niepewności.
— Pietruś! Pietruś! — poruszyła ustami. — Nie wypędzi mnie przecie, nie, jakżeby! Myślała i z czu-