Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z pamiętnika.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 125 —

szawy! „Pa“ się ogromnie ucieszył, bo to jego adwokat!
Za całe dwa liry kupiłam gołębiom grochu; tak fruwały nademną, siadały mi na ramionach, na głowie, na rękach — szkoda, że pan Henryk tak mnie nie widział.
Byliśmy razem z państwem Matacz w Akademii... Obrazy mi się nie bardzo podobały, takie wszystkie poczerniałe, stare i religijne, jakby w kościele, ale tam, w pierwszej sali jest cudowny sufit. Oglądałam dłużej, a tu jakichś dwóch panów mówi za mną po polsku:
— Patrz, jaka śliczna Wenecyanka.
— Nie, to prędzej Angielka.
— Ale mówię ci Wenecyanka, czysty typ, doskonała w kolorze...
Rozczerwieniłam się, ale mi się ogromnie śmiać chciało...
Wychodzimy potem, a ci panowie witają się z panem Matacz i ten ich nam przedstawia...
Jakie mieli miny!... Obaj malarze, ale nie z Warszawy... jeden mocny brunet, a ten drugi, to jego przyjaciel!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Wieczorem.
Jutro po południu jedziemy już prosto do Rzymu!
Cały wieczór siedzieliśmy na placu, potem je-