Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z pamiętnika.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 116 —

Jedliśmy obiad przy jednym stole, rozmawialiśmy... a jaki miły!
„Stokrotki“ nie miały miejsca, to je trzymał na kolanach... tego toby nawet pan Henryk nie zrobił... a tak na mnie spogląda...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Już dawno, dawno po południu, a my wciąż jedziemy... „Pa“ drzemie.
Jedziemy przez straszne góry, no nigdy takich nie widziałam, a wysokie, że to coś okropnego, aż się patrzeć boję...
On umie trochę po polsku!... zaczął z „Ma“ rozmawiać, tylko ma taki dziwny akcent... pewnie węgierski!
Muszę być strasznie czerwona, bo tak się zawstydziłam... mówiłam z „Ma“ o różnych rzeczach... a on mógł rozumieć...
Chociaż, wolałabym Węgra, który nie rozumie po polsku, to byłoby szykowniej... Bardzo dystyngowany człowiek... opowiada o swoich dobrach na Węgrzech, ma i domy w Peszcie!... Przedstawia się nam!...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Nazywa się baron Pfaffy-Terek!...
To wspaniale brzmi! Prawda, przecież i arcyksiężna Stefania wyszła za Węgra!... teraz, to temu się nie dziwię!
Ach, cudowna ta droga przez góry, ze dwie godziny stałam z nim w korytarzu i patrzyliśmy,