Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stkie strony. Szli mieszczanie, szły mnichy z odległych klasztorów; szły damy w czerni żałobnej i szły damy wyfiokowane, pachnące francuskiemi wódkami. Przemykali się żydzi z tajnemi wiadomościami. Były jakieś postacie, proszalnych dziadów przypominające. Wpadali kuryerzy, obłoceni po czoła. Cisnęli się zdezarmowani oficyerowie. Nie brakowało modnych frantów, brząkających łańcuszkami i pieczątkami. Znalazł się i poeta z sążnistym dytyrambem na cześć wodza. Zgłaszali się ludzie, mający sekret pewnego zwycięstwa. Inni zasię znali niechybne sposoby wyniszczenia wrogów z kretesem. Dopraszała się przed oblicze Naczelnika różna biedota, filuci, wydrwigrosze i ludzie, wiecznie cisnący się do wszystkich możniejszych. Trafiła się i chłopska para z poblizkich Bronowic, z koszykiem jaj i gąską w podarunku, którzy zaraz w progu gruchnęli na kolana, wybuchając lamentliwą skargą na jakieś żołnierskie swywole. Cisnęli się nawet, którzy pragnęli jeno nasycić oczy widokiem ukochanego wodza, wyrazić mu swoją radość i wziąć ze słów jego święty wiatyk nadziei.
Słowem, jakoby pan zasiadł na majestacie, z powszechnej ufności zbudowanym, tak niby rzeka wezbrana, niosły się przed niego serdeczne troski, bezgraniczne uwielbienia, krzywdy zadawnione, sieroce łzy, powinne hołdy, prośby i skargi.
Napróżno Fiszer mnożył przeszkody, napróżno szambelan Linowski wystawiał utrudzenie Naczelnika i brak czasu. Fala wzbierała z minuty na minutę, takiemi molestacyami szturmując w strzeżone podwoje, że Naczelnik rozkazał dopuszczać wszystkich.