Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

złomne i pewne, waliło się teraz struchlałem rumowiskiem. Straszna noc zwątpienia opadła duszę.
— Boże miłosierdzia! Boże! — jęczał, rozpięty na krzyżu nadludzkiej męki.
Wybiła pierwsza. Zaręba, jakby skamieniały, stał w drzwiach kordegardy, nie spuszczając z niego oczów. Rozumiał, co się w nim dzieje, i ujrzawszy respons na swoje niepokojące pytania, cierpiał wraz z nim nieopisane udręki.
Naraz Kościuszko, jakby uciekając przed ostatecznem zwątpieniem, rzucił się do planów porozkładanych na stole. Szukał ratunku w regestrach i sumaryuszach sił zbrojnych, czytał długie litanie spiskowców po województwach. Przeglądał ranglisty oficyerów, podkreślając niektóre nazwiska. Rozpatrywał miejsca, zajmowane przez nieprzyjaciół, wykreślał marsze, konotował jakieś dyspozycye, obliczał zasoby i snać generalny obraz przedstawił się pomyślnie, gdyż odetchnął z widoczną ulgą. Rumieniec okrasił jagody i oczy nabrały blasków. Tak się jednak utrudził tą gorączkową pracą, przystąpił do okna zaczerpnąć powietrza. Owiał go przejmujący chłód i myśli wróciły do dawnego biegu. Pojrzał w niebo, w przymglone migoty gwiazd, w bezkresy ciemności, w niepojęte dalekości. Nieopowiedziana tęknota poniosła go na jakąś wyżę, z której oczami duszy ogarnął całą polską krainę. Leżała w mrokach i w milczeniu. Zasnęły nawet wichury i burze. Sama noc zdała się być snem. Jako ptak powracający z dalekich lądów, krążył w głuszy, aż przypadł piersią do ziemi ojczystej i ogarnąwszy ją wszystką mocą miłowa-