Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/430

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chem, zdeterminowanych bronić się do ostatniego tchu, drgnęło jakby pod uderzeniem bicza. Słowa Woyny poczuli niby policzek. Jakże, on pozostaje, a im rozkazuje uciekać! Wyniosła, bohatyrska duma zagrała w sercach.
— Zginiemy wszyscy! Obywatele, na swoje miejsca! — zawołał któryś z ponurą rezygnacyą.
— Rata! Do mnie! — wystąpił nagle kasztelanie Mostowski — nie pora na heroiczne krotochwile. Padniemy wszyscy, albo ocalimy się wszyscy. Pannę Radzymińską we środek! Nasadzić bagnety, krucice mieć na podorędziu. Nic tu już po nas, przydamy się gdzie indziej. Czwórkami!
Nikt nie zaprotestował, nawet Woyna stanął w pierwszym szeregu pobok Mostowskiego i frantów w pasiastych fraczkach. Zaczęli schodzić, jakby do otchłani, buchającej orkanami wrzasków, strzałów i dymów. Schody były tak zadymione, że szli po omacku. Schodzili równym, marszowym krokiem; naprzeciw z dołu zbliżał się ciężki łomot nóg i kolb. Serca biły jednakim rytmem uniesienia i ręce mocniej ujmowały karabiny. Chwile zdawały się wiekami. Jeszcze mieli pół piętra. Na skręcie, jeno gdzieś w dole, w błyskach strzałów zamigotały trójkątne czapy i bagnety. Zośka roztrzęsionym głosem jęła odmawiać pacierz. Niektórzy powtarzali. Jeszcze parę stopni. Jeszcze sekundy tej nieopisanej zgrozy.
— Jezus Marya! Bij, zabij! — krzyknęli ze wszystkiej mocy. I dwa huragany już bez wrzasków runęły na siebie ze straszliwą gwałtownością. Zawiązała się bitwa na bagnety, pałasze i kolby.