Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/418

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

skiej, strzelającej z narożnej stancyi, najbardziej wystawionej na ogień nieprzyjacielski.
Dwóch jakichś frantów w strzępach pasiastych fraczków, w zakrwawionych halsztukach, z plejzerami na twarzach, unurzani w wapienno krwawem błocie, podawali jej nabitą broń. Ona zaś, przyczajona z boku wyłomu wybitego działową kulą, przygięta jakby do skoku, wypatrywała orlemi oczami ofiary. Strzelała, nigdy nie chybiając. Była przerażająco piękna. Maską skamieniałego nieubłagania pokazywała się jej twarz blada i wychudła. Ściągnięte łuki czarnych brwi nadawały jej wpadniętym oczom straszliwy wyraz gniewu. Zdała się już być w posępną stronę śmierci przechylona i niby przeznaczenie, okrutna. I nie bardzo wiedziała, co się z nią dzieje, gdyż na powitanie Zaręby odrzekła:
— Zabiłam piętnastu! — odetchnęła głęboko — Karabin! — rzuciła, wyciągając rękę za siebie. Wzięła na cel jakiś cień, słaniający się pod pałacem biskupów, i strzeliła. Ryk wyszarpnął się z mroków, przeciągły i okropny. Nasycona jego melodyą, znowu rozkazała:
— Karabin! Nałożyć świeże skałki! Zbierają się pod Tepperem! Tuj! Cel! Pal! Razem!
— Odprawujemy dzisiaj zrękowiny! — zaśmiał się Woyna, odprowadzając Zarębę na tyły domu, do jakiejś zaciszniejszej stancyi, gdzie królował wielki stół, zastawiony jedzeniem i flaszkami. W sąsiedniej alkowie, na sienniku chrapał kasztelanic Mostowski, a w kącie leżało dwóch zabitych towarzyszów. Kałuże stygnącej krwi świeciły się na podłodze.