Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/416

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zmierzchnęło, ruszył na zlustrowanie powierzonych sobie stanowisk.
Stan ich okazał się gorszym, niźli można było sobie imaginować. Owe kamienice i pałace po całodziennem ostrzeliwaniu z karabinów i armat przedstawiały się opłakanie: powyrywane okna, dachy niby rzeszota, poszczerbione węgły, tu i owdzie zawalone sufity, pozapadane poddasza, bramy w drzazgach i podziurawione ściany dawały obraz rumowisk, ledwie trzymających się kupy. I załogi znajdowały się nie w lepszej kondycyi; mocno przetrzebione, głodne, wyczerpane, w ranach, ledwie już dech łapiące w ciasnych izbach, przepełnionych wapienną kurzawą i gryzącymi dymami, walczyły jednak z niesłabnącem męstwem. Trzeba mu było łatać, podpierać, uzupełniać straty, usuwać zabitych, wynosić rannych, dawać odpoczynek spracowanym, ściągać rezerwy, uzupełniać amunicyę, broń i żywność, a wszystko wśród nieustającego ognia i przy częstych szturmach. Ale jego niezłomna wola uporała się ze wszelkiemi trudnościami. Niby salamandra, uwijał się w gradach kul, w dymach i pożarach, bowiem Moskale strzelali niekiedy kulami zapalającemi. Co pewien czas jego władczy głos, mocniejszy nad świsty kul i zgiełki, grzmiał po różnych domach, piętrach i dziedzińcach. I nie to, że się zamęczał i co chwila narażał życie, tego był zwyczajny, gdyby nie ta dręcząca troska o Izę.
— Co się z nią stało? — ten niepokój nie opuszczał go nawet w bitewnych zawieruchach.
O zmierzchu posłał na zwiady Kacpra. Wrócił z nowiną, że pałac Borchów zajęli Moskale. Potem na-