Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/406

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jąc do głośniejących coraz potężniej zgiełków tej nocy wielce swarliwej.
Dochodziła północ i mimo ciemności, pustych ulic domów, jakby wymarłych, ze wszystkich stron rwały się odgłosy tumultów i strzelaniny. Wybuchały nagle jakieś dzikie tententy, wrzaski, pogonie i huki. Niekiedy grzmiały dalekie armaty: to Poniatowski strzelał z pod Prochowni na pruskie stanowiska. Chwilami zaczynały bić gwałtownie dzwony, wzmagały się zgiełki, warczenia bębnów, szczęki broni, jakieś ryki, niewiadomo skąd. Groza krzyczała w rozkrwawionych ciemnościach, zwłaszcza iż całe śródmieście otaczał wieniec pożarów. Nad Lesznem szalała zawierucha płomieni. Krwawe łuny podnosiły się nad Grzybowem. Czerwone zorze, przysłaniane dymami, wschodziło nad Faworami. Paliło się też na Nowym Świecie i na Solcu gorzały spichlerze Potockiego. Niepokój wzrastał z minuty na minutę. Łuny sięgały brzaskami aż na Krakowskie, gdzie z racyi bezpieczeństwa od kuli i Moskałów ruch panował ogromny i dosyć gęsto paliły się biwakowe ognie. Obsiadali je żołnierze, wolonterzy i całe tłumy ludu, nie potrafiącego usiedzieć na swoich kwaterach. Bramy kamienic stały otworem, długie, czarne sienie były napchane. Nikt nie zasnął tej strasznej nocy. Wynoszono żołnierzom gorzałkę, a w niektórych parterowych mieszkaniach przygotowano stoły, suto zastawione, dla każdego zbrojnego. Po sieniach, przy świetle latarń i pochodni opatrywano rannych. Ustępowano im chętnie własnych mieszkań i łóżek. I kościoły na Krakowskiem stały otwarte; przed ołtarzami w posępnych mrokach naw, rozświetlo-