Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/382

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Cichocki wydawał się być spokojnym. Z jego szerokiej i krótkiej twarzy niepodobna było wyrozumieć prawdziwego stanu duszy. Szare, głęboko osadzone oczy patrzyły zimno i bacznie, zdawał się jeno wciąż nasłuchiwać, przyczem drgała mu dolna warga i na policzkach występowały czerwone plamy.
Jakieś bębnienia rozległy się w dziedzińcach. Rozkazał dowiedzieć się przyczyny.
— Wolontery Kilińskiego, przynieśli trupa Janowskiego i kanonierów — meldowano.
— Żeby mi trwożyć wojska! — zakrzyczał groźnie — kto śmiał się rozporządzać?
— Taki widok może pobudzić żołnierzów do słusznej zemsty! — wystąpił Chomentowski.
Generał nie podjął rzuconej rękawicy, odwrócił się i zamilkł. Zamilkła i reszta.
Dalekie wrzawy bojów przedzierały się na kwaterę słabemi echami. Cichocki niecierpliwie otworzył okno. Upajające powiewy wiosny, przesycone słońcem i zapachami, wtargnęły do nizkich, zimnych i zadymionych izb. Dały się słyszeć wróble świergotania, odgłosy strzałów i dzwonienia napływały żywiej i rozgłośniej.
— Porucznik Lipnicki! — zameldował żołnierz, otwierając drzwi na roścież.
Pokazało się w progu jakoby widmo człowiecze, blade, okrwawione, w podartym mundurze.
— Powinny raport pułkownika Haumana! — szepnął, usiłując się wyprężyć.
— Rannyś! Cyrulika! — rozkazał Cichocki, rzucając się na raport — zwycięstwo! Miłaszewicz znie-