Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/294

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dał Boccaciowe historyjki z tak wyrazistą mimiką i sprośnymi ruchami, zaśmiewano się do łez. Potem Żółkowski udawał wielce trafnie znane w mieście persony, naśladując je w mowie, postaciach i ruchach. Ktoś znowu zaczął udawać głosy ptaków i zwierząt, że traktyernia napełniła się świegotem, ujadaniem psów i rykami bydła. Ktoś zaczął śpiewać jakąś aryę, zaimprowizowana kapela zagrała do wtóru; jeden trąbił na zwiniętej dłoni, drugi udawał basetlę na nodze od stołu, trzeci bił w taraban, a ostatni przebierał palcami na wargach, wypuszczając głos na podobieństwo flotrowersu. Wesołość dochodziła już do szczytu, aż przyleciał gospodarz, meldując, jako zgorszone tem tłumy zbierają się przed traktyernią. W odpowiedzi Woyna wyrzucił go za drzwi, rozkazując podać ostryg i szampańskiego.
Pili już na umór. Wielu już chrapało po kątach, wielu walało się pod stołami, zasię reszta szalała, powtarzając pełnymi głosami jakąś piosenkę i rozbijając flachy.
Naraz piękna Terpsychora spróbowała tańcować; że ciasno było na podłodze i pełno rozbitego szkła i kałuż, Zaręba jednym ruchem oczyścił stół i postawił ją na nim. Zatańczyła wściekłą sarabandę. Nie było końca wrzaskom, brawom i bisom. Zatańcowała więc jeszcze kozaka, poczem opuściły ją nagle siły i zleciała w ramiona Zaręby; coś długo nie mogła się oderwać z jego piersi. Porucznik był wesołym nad miarę, przepijał z każdym, bratał się ze wszystkiemi, krzyczał i śpiewał z drugimi, całował i był całowany, brał na suweniry jakieś wstążki i rozdawał dukaty, przysięgał wieczną