Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/286

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jone wojska i lud, pozamykany w kościołach, nie staną na przeszkodzie. Takim jest tenor biskupiego orędzia! Cóż Waszmość na to? — pytał Chomentowskiego.
— Uprzedzając groźne zamysły, uderzyć choćby dzisiaj w nocy!
— Jutro zdeterminujemy dzień powstania — odezwał się Dobrski.
— A jeśli znowu będzie odłożone, a tymczasem ambasador posłucha chytrej rady i nim się spostrzeżemy, rozpędzi nas i pobije? — niepokoił się Orłowski.
— Musi rozpocząć od arsenału, a niechaj spróbuje go brać! — zawarczał Dobrski.
— O ile znam Igelströma — wtrącił Cichocki — za radą Kossakowskiego nie pójdzie, będzie w niej węszył podstęp. Oni tylko w oczy świecą sobie bakę, ale za oczy jeden drugiemu szyje buty. Wiadomości mam za prawdziwe i groźne, przymuszą nas do rychłej decyzyi. Biskup zarabia sobie na słuszną wdzięczność.
— Po Efialtesie stanie się drugim patronem zdrajców — podniósł się głos z pod okna.
— Gdzie zbrodnie publiczne zostają bezkarne, tam niemasz rządu i praw, tam wolność nigdy ugruntowaną nie będzie — szepnął żałośnie Orłowski.
— Te zbrodnie nie pozostaną bezkarne — upewniał Chomentowski — i koronowanych tyranów dosięgnie sprawiedliwość. Nikt ich nie obroni — spojrzał ponuro na Zarębę.
Porucznik zbladł i odpowiedział wyzywającym wzrokiem. Przez chwilę smagali się srogiemi oczami gniewów. Ich stara przyjaźń konała w tem mgnieniu.