Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ze wszystkich stron i naraz dostał piką w twarz, ktoś go pałaszem rąbie przez głowę, ktoś piersi przebija bagnetem. Wypuścił broń i pada na kupę trupów! Już nic więcej nie widzi, w oczach robi mu się ciemno, brakuje tchu, nogi się uginają, odbiega przytomność i padł ciężko na ziemię, jak kłoda.
Kiedy otworzył oczy, margrabianka siedziała przy nim z rzeźwiącemi solami. Porwał się na nogi, srodze zawstydzony, i gorąco się sumitował. Położyła palec na ustach.
— Ktoś pragnie pomówić z panem, ale musisz dać parol na sekret.
— Na niewidzianego! W jakiejże materyi ma być rozmowa i z kimże?
— Możesz mu waszmość zaufać. A jeśliby to był ten, któregoś widział przed chwilą?
Pamięć niedawnych widzeń buchnęła mu do mózgu panicznym strachem, zerwał się gwałtownie do ucieczki; ale nie zdążył, bo właśnie stanął przed nim ów nieznajomy, obtulony w płaszcz, z kapeluszem nasuniętym na oczy i w czarnej masce. Zaręba cofnął się przerażony, przetarł oczy i obejrzał się dokoła. Nieznajomy siedział naprzeciw niego.
— Siadaj, poruczniku, chwiejesz się na nogach — ozwał się uprzejmie.
Boże, ten sam głos znany mu skądścić! Te same ruchy i postawa!
— W trzy dni zrobiłeś drogę z pod Krakowa, kawalerzysta z ciebie nielada.