Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Umilkła, oczy się jej zawarły, zesztywniała w tej pozie, nawet krwawe usta pobielały na płótno. Wzburzone włosy, poprzeplatane perłami, przybrały podobieństwo wężów.
Kula zagrała barwami tęczy i świeciła, jakby utajone w niej słońce rozbłysło.
Spojrzał i już nie potrafił się oderwać.
Widział w głębi kryształu jakiegoś człowieka okutanego w płaszcz, z kapeluszem nasuniętym na oczy i w czarnej masce na twarzy, a siebie stojącego naprzeciw. Krzyknął z podziwu! Przyglądał się samemu sobie! Nieznajomy coś mówił. Kto to może być? Znał skądściś ten głos. Obraz zniknął, nim potrafił skupić uwagę. Ujrzał się w arsenale w pośród spiskowych. Noc, prowadzi Izę jakiemiś zaułkami, przelatują kozacy. Świt na niebie, dzwony biją, dalekie strzelania, krzyki, bitwy, ulice, pożary, trupy i krew. Woyna z okrwawioną Radymińską na rękach! Jakieś tłumy na ulicach! Jakieś sceny niezrozumiałe, jakieś zdarzenia, w których widzi siebie, a zgoła nie pojmuje związku ze sobą. Obrazy lecą, jakby na skrzydłach błyskawic; nie potrafi nawet zapamiętać, już patrzy na siebie, jak na obcego i obojętnego. Ale majaki ludzi, spraw, miejsc i zdarzeń przepływały wciąż rwiącym potokiem, coraz jeno bledsze, dalsze i bardziej mu niepojęte. Czuł się już śmiertelnie wyczerpanym, ledwie się trzymał na nogach i wsparłszy się o stolik, jakby zamierającemi oczami patrzył na dziwną scenę: jakaś bitwa wrzała dokoła, otoczyła go czerń kozacka, broni się szablą; pękła, chwyta więc z ziemi karabin, grzmoci kolbą, odpiera ciosy; nacierają