Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nego paniątka. Jeno że mądre, wyraziste oczy kłóciły się z tym strojem wykwintnego modnisia. Patrzał król, ujawniony w postaci prawego muscadin’a, ulubieńca dam i bohatyra buduarów. Patrzał majestat z pośród jedwabnych łachów i świecideł. Ta dziwna dwoistość nadawała portretowi szczególny urok.
Dojrzał to Zaręba, nie mogąc się napatrzeć do syta. Odchodził i znowu powracał. Te królewskie, przenikliwe oczy przykuwały go do miejsca.
Dopiero odgłos jakichś kroków zbudził go z medytacyi. Jakaś murzynka, czarna jak noc, w czerwono-żółtych szatach, skłoniła się przed nim, zapraszając wymownym gestem do pójścia za sobą. I powiodła go amfiladą małych, ciemnych pokojów. Na jego pytania odpowiadała francusczyzną, z której nie pojął ani jednego słowa. Szedł wielce podekscytowany niezwykłością sytuacyi i tajemniczością. Przechodził jakieś korytarze, jakieś schodki, wybite w murach i prowadzące na dół, to w górę, że po paru minutach zupełnie już nie rozeznawał, gdzie się znajduje. Wreszcie otworzyła drzwi do nizkiej, sklepionej izby. Znalazł się w mrokach, przesianych czerwonawym brzaskiem. W ogromnym kominie narożnym, pod nizko zwisłym okapem, żarzyła się kupa węgli, owiana błękitnawym płomieniem. W tych blaskach rozpoznał margrabiankę, siedzącą przy samym trzonie, z kartami w rękach. Wskazała mu miejsce naprzeciw siebie. Czarna wiedźma przyniosła stolik i postawiła go między niemi. Margrabianka, stasowawszy karty, rozkazała mu je zebrać lewą ręką i trzy razy. Uczynił posłusznie. Rozkładała je w głębokiem skupie-