Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rozwieje błyskawic i dręczyły niemilknące kanonady. A co pewien czas głębokie szeregi jegrów niezliczonemi falami spadały na nich z dzikiem skowytem nienawiści — i rozpryskiwały się, jak fale, podarte o bohaterskie piersi obrońców.
I tak przechodziły długie godziny śmiertelnych za pasów, i zmagań. Bitwa huczała, jak burza, przetaczając się z miejsca na miejsce i bijąc nieustannie grzmotami armat, gradem kul i dziką, obłąkańczą wrzawą.
Zaś niekiedy nastawały nagłe nieoczekiwane przerwy. Bitwa jakby zamierała, obie armie jednako znużone krwawym trudem, nabierały tchu. Wrzała tylko gorączkowa praca poza frontami, w ambulansach, gdzie opatrywano ranionych.
Opadały dymy i pod promiennem słońcem i niebem błękitnem śpiewały skowronki.
Ale w tej dziwnej, chwilowej ciszy tem okropniej podnosiły się jęki rannych i konających; wołania o ratunek i jakieś rozdzierające szlochy. Pokazywało się pobojowisko, zasłane trupami koni i ludzi, stosami połamanej broni, strzępami krwawych szmat. Całe pole zdawało się drgać, krzyczeć i płakać. Człowieczy ból wył strasznemi ranami. Czołgali się na czworakach umierający. Słaniały się jakieś postacie, podobne maszkarom zlepionym z krwi, błota i ran, a wrzeszczące nieludzkimi głosami. Okropnie charczały zdychające konie Ze wszystkich stron rozbrzmiewał łkający jęk, podobien klangorom żórawi, odlatujących za dalekie, dalekie morza.
I ledwie zadyszane piersi wytchnęły, ledwie przewiązano rany i obtarto czoła, uznojone krwią i potem,