Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Po nich już tylko ciągnęły tabory pod osłoną żołnierzy municypalnych Krakowa.
Naczelnik, przepuściwszy ostatnie szeregi, wjechał na dość wyniosłe zbocze wąwozu i podniósłszy do oczów perspektywę, przeglądał maszerującą armię. Pokazowała mu się garścią znikomą, ledwie się znaczącą w przestrzeniach. Chmurniał, nie odpowiadając na jakieś słowa Zajączka, jakby jeszcze raz obliczał te skąpe siły do proporcyi wrogów, przeciwko którym wyruszały: sześciotysięczny korpus, powstający zuchwale na wszystką potęgę imperatorowej i króla pruskiego!
Zali to nie szaleństwo?
Spiął konia ostrogą i wymijając żołnierzów, patrzał im w twarze.
Każdy starczył na dziesięciu! Mówiły mu to spojrzenia, pełne męstwa i bezgranicznej miłości ojczyzny. Każdy da głowę z uniesieniem! I położyć ją musi!
Dumał, podnosząc wzrok na orły szamocące się na chorągwiach: Padniemy wszyscy, lecz krzyk ginących obudzi sumienie powszechności. A skoro raz ocknie się Rzeczpospolita, walczyć musi aż do zwycięstwa!
Skręcił nieco na stronę i polami pospieszał na czoło armii, okryty jakby chmurą, oddziałem wolonterów, cwałujących za nim.
Zasię wojska, mitrężąc sporą kwotę czasu z racyi ciężkich dróg i utykania w błocie artyleryi, maszerowały rozciągniętą kolumną, wyginającą się po sfalowanych polach wstęgą rozmigotaną barwami tęczy. Powiewały nad nią proporce i lśniły lasy bagnetów. Czasem zagrała trąbka, zawarczały bębny lub rozdzwoniły się