Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sił wszystkie gwary i ruchy. A jakoś wnet po pierwszych kurach deszcz był ustał, zrobiło się chłodniej, chmury opadły w doliny, niebo się przetarło i tu i owdzie zaświeciły gwiazdy. Potem zaś księżyc wypłynął na modrawe nieskończoności. Świat przemieniał się w senne majaczenie. Srebrzysty welon opowił kiry nocy. Ziemia stała się już tylko wzburzonem morzem sinych mgieł, po których niby chmury płynęły czuby gór i czarne majaki lasów. Niewiadomo już było, gdzie kończy się ziemia i zaczyna niebo. Wszelaki kształt był już tylko skrzeniem świateł i mroków. Bezdenna otchłań się rozwarła milczenia i tajemnicy. Wszystkie żywioły zapadły w senne upojenia.
Aż wiatr zbudzony gdzieś w nizinach przybiegł zatargać odrętwiałemi drzewami. Nagie gałęzie chwiały się cicho, lękliwie, jakby goniąc za własnym cieniem. Nawet się zdało, iż czarna wieża kościoła również się kołysze. Na placu drżały połyski karabinów, poustawianych w kozły. Grudy uśpionych żołnierzów znaczyły się rzędami, niby czarne zagony. Niekiedy rżały gdzieś konie. Stąpania wart odmieniały się równo i monotonnie, jak ruchy wahadeł. Wozy rzucały mętne, przerywane groble cieniów. Niekiedy podnosiły się jakieś senne głowy, ktoś zakaszlał, szczęknęły bronie, zaskowyczał pies obozowy. Cisza potem stawała się jeszcze uroczystsza.
Tylko w głównej kwaterze czuwano. W jakiejś chwili otwarły się drzwi, ktoś wyszedł i bezszelestnie snuł się między uśpionemi wojskami.
— Werda? — wołały straże, nastawiając bagnety. Cień przystawał.