Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dla ciepła coraz gęściej i pojadając, gwarzyli z cicha. Cały zresztą wierzchołek wzgórza, nadspodziewanie obszerny, był zatłoczony wojskiem, namiotami i taborem. Kilkanaście chałup i wszystkie budynki tak były zapchane żołnierstwem, że chłopstwo szukało schronienia po sadach i w boru. Wszędzie stały warty i rygor panował srogi, wojenny. Wyloty dróg spadających w doliny, były szczególniej obsadzone, stały w nich nawet armaty nabite kartaczami.
Noc szła ciemna, ni jedna gwiazda nie migotała na niebie, zawalonem buremi, skołtunionemi chmurami. Wiatr huczał w dolinach i bił w lasy, niby przypływ gniewnego morza. Na górze zaś nie drgnęła nawet gałązka, cicho było i ciemno, tyle jeno, że deszcz szemrał nieustannie, a tu i owdzie żarzyły się lulki. Pomimo nakazanego spokoju sciszone szeptania, kroki, parskania koni, szczęki broni czyniły głuchy szum jakoby wód płynących niedojrzanem łożyskiem wskróś ciemności.
Zaręba, spenetrowawszy cały płac i wszystkie obozowiska, stanął jakby na warcie przed główną kwaterą. Pożerała go ciekawość rezultatów narady. Niestety, okna, szczelnie zasłonięte okiennicami, nie dawały zajrzeć do wnętrza, zaś z głosów, jakie się niekiedy wydobywały, niesposób było wyrozumieć cośkolwiek. Co chwila ktoś tam wchodził, a wtedy strumień światła chlustał z białej sieni na stratowane kląby, straże wartujące pod oknami i na drzewa, wynoszące się przed gankiem niebosiężnym pióropuszem. Dojrzał też jakieś konie przywiązane do sztachet i kupę ludzi siedzących na ziemi. Parę łojówek w podróżnych świecznikach, przysłonię-