Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wraz z Zarębą dobrze wymoszczoną bryką na końcu kolumny, nie zwracał na to uwagi, zajęty indagowaniem towarzysza o Warszawę, a głównie rozpowiadaniem o cnotach i gładkościach Imć panny Lusi Maciejowskiej.
Jechali wolno, konie chociaż tęgie i wybrane, szły stępa, krok za krokiem, bowiem droga stawała się coraz cięższa. Rozmiękłe, rzadkie gliny naszpikowane kamieniami, pełne wybojów i kałuż; miejscami grząśnie i ruchome niby wody, bajory; miejscami potoki, rozlewające się w jeziora, poznoszone mosty i rozmyte wiosennemi deszczami groble czyniły niemałe przeszkody pochodowi. Kolumna rozciągała się, niby wąż pełzający z trudem przez wzgórza i doliny.
— Aż mnie zatyka z lubości, jak o niej wspomnę! Stoi mi na oczach! — wzdychał.
— Czy to już po deklaracyi? — pytał Zaręba, setnie już znudzony i srodze senny.
— Ustaną w tem błocie! Bujak, Bartosz, uważać! Rozłażą się na strony, niby cielaki! Równaj się! — krzyknął, nie tracąc z oczów kolumny ani na chwilę. — Nie mogłem! Jakże, pora to na zrękowiny? Ptaszka moja złocista!
— A pewnyś Waszmość chociaż jej sentymentów?
— Nie było akuratnej sposobności wyrozumienia jej w tym względzie. Nieraz ja zaczynałem cyrkulować w tę stronę; ale panna, jako że przekorna z przyrodzenia, oczkami jeno wierci, żarcikami sadzi, a do konfidencyi nie dopuszcza. Mniemam jednak, że jest mi przychylna, nie jeden luby dowód zakonotowałem w pamięci. Nawet Imć Ślaska nieraz dawała mi to rozumieć.