Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przysięga.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

to jakby mnie samą kto rozrąbywał... to jakby mnie koniami ozrywali...
O Matko Przenajświętsza! I nic nie ostało we mnie, coby się nie trzęsło i nie wołało krwią serdeczną o zmiłowanie! Aż tu i w ten moment ostatni, kiedym już miała żgnąć... jakaś pani staje przedemną, wyciąga ręce i powiada:
— Daj mi dzieci... obronię...
Padłam na twarz, bo poznałam odrazu...
Ona ci to sama była... Panienka Najświętsza... ta sama, co to przed laty stajała w kapliczce, w modrem odzieniu i w koronie złotej...
I dzieci wzięła na ręce — krzyknęłam, bo jakby mi kto serce wyłupał.
— Nie bój się, Matkam ja wasza i Królowa — powiedziała.
I wozem, takim zwyczajnym wozem odjechała... widzę go jeszcze... jasność, jako te mgły księżycowe go otoczyły... a Ona, ta przenajsłodsza, zaśmiała się do mnie, otuliła dzieci, co spały wciąż... i jechała, a las cały kłaniał się Pani i aż się kładł do jej nóżek świętych, a zwierz wszelki klęknął i ptaszeczki, jakby tą chmurą leciały za nią i śpiewały... słyszę jeszcze... widzę...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A jak tylko rozedniało, znaleźli mnie kozunie i wzięli, alem już i o Bożym świecie nie wiedziała, takie choróbsko wzięło mnie w moc swoją — bez sześć niedziel chorzałam...