Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przysięga.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Rzucono go do jakiejś nory więziennej, gdzie wił się w mękach szaleństwa, gdzie długie dnie przesiadywał skulony pod ścianą i patrząc pustemi oczami w próżnię, lub ogarnięty gorączką całe godziny uciekał przed tamtym... rozbijając się o ściany i krzycząc nieprzytomnie...
Dopiero gdy się uspokoił, zaprowadzono go do badania.
Nie odpowiadał na żadne pytania, nie rozumiał, lecz spostrzegłszy trupa, wskazał na niego:
— To ja go zabiłem! — Zaśmiał się cicho i tak idyotycznie a zarazem strasznie, że straż odskoczyła a sędzia krzyknął:
— Waryat! Wszeju jewo i za dwieri...
Ale ktoś miłosierny umieścił go w szpitalu.
I po wielu miesiącach znalazł się znowu na ulicy.
Ale się już zatracił w obłędzie zupełnie i na zawsze.
Błąkał się po mieście cichy i zmartwiały, jak tamten.
Ktoś go pożywił z miłosierdzia, ktoś rzucił grosz, ktoś kopnął ze współczucia lub kijem odpędził od drzwi, nie zważał na to, uśmiechał się obłędnie, wołał na tamtego, z którym już żył nierozłącznie i ruszali razem w nieskończoną, ciągłą, nieustanną wędrówkę po ulicach.
A gdy spadły na miasto dnie huraganów, gdy w ulicach zrywały się krwawe hymny zemsty i grochotały salwy karabinów, i rozlegały się dzikie tętenty szarż, krzyki mordowanych, a trupy bojowników pa-