Przejdź do zawartości

Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przysięga.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Cóż tam nowego na świecie? — spytała stara, chodząc po pokoju z kubkiem herbaty w ręku.
Bąknął ni to ni owo. Roześmiała się cicho i rzekła drwiąco:
— Pański gospodarz cały dzień gania z wywieszonym ozorem po ludziach, to mógłby naznosić wiadomości.
— Pewnie, alem nie ciekawy — odparł dość ostro.
— Przyniósł pan harmonijkę? — ozwał się głos z za zielonego parawanu, rozdzielającego pokój na dwie połowy.
— Michałowi pożyczyłem na dzisiaj.
— Szkoda, goście będą u nas wieczorem, myślałam, że pan zagra.
— Obejdzie się żydowskie wesele bez marcepanów! — syknęła stara, oglądając Józię ze wszystkich stron. — Mańka, spaskudziłaś stanik, worki wiszą pod pachami. Zobacz-no, jak to wygląda, w baskinie spuchnięta, jakby była w ósmym miesiącu...
— To niech mama poprawi! Panie Jędruś, proszę siąść w oknie, a nieoglądać się na pokój. Niech się mama prędko ubiera! — rozkazywała Mańka.
Usiadł, jak mu rozkazano, i patrzył w okno na strzelistą wieżę Katedry, słysząc za sobą szelesty nadziewanych sukienek, szurganie bucików, wyciąganych z pod łóżka, trzaski szuflad i szybkie tupoty Mańki, która, biegając ciągle, wybuchała co chwila