Przejdź do zawartości

Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przysięga.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Widzę, pilna robota? — rzucił, przysiadając obok.
— Jak pan rewirowy przysyła do zelowania, musi być pilno. Sza! sza! — zawołał na dzieci, bębniące łyżkami w pusty, blaszany rondel.
— Podobno syn pisał z Ameryki? — zapytał, aby coś powiedzieć.
— Pisał! Pan wie, on przyśle szifkarty... i może za miesiąc wszyscy pojedziemy do niego! Pojedziemy! — dodał przeciągle, z błogością.
— Dobrze mu idzie?
— Dobrze! — uśmiechnął się pobłażliwie. — Jemu tam, jak w raju! Przysłał swoją fotografię, synowa ją wzięła dla krewnych, zobaczy pan, jak on tam ubrany... ma surdut, co tak na oko wart ze trzydzieści rubli... cały jaśnie pan, nie taki kapcan, jak my wszyscy! nie...
Jędruś uśmiechnął się ironicznie.
— Pan się śmiać nie potrzebuje, panie Kowalski! Prawdę mówię, on na tydzień więcej zarabia, niż my na cały rok! Jemu jest bardzo dobrze, w Ameryce jest wszystkim bardzo dobrze! To tylko u nas tak ciężko człowiekowi. Komu jest u nas dobrze? Może panu jest dobrze za tego rubla na dzień? Może mnie jest dobrze? Może pani Ignacowej jest dobrze? Panie Kowalski, komu jest z nas dobrze? — wołał krzykliwie, coraz mocniej tłukąc młotkiem w skórę.
— Bogaczom jest dobrze, nie pasą się to naszą krwią?...