Przejdź do zawartości

Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przysięga.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wrzawie i ruchu, wystroił się spiesznie i już przed drzwiami stanął, jak skamieniały.
— Gdzie iść? Do kogo? Przecież nie będę się włóczył po ulicach, jak pies! — myślał z przykrością niezmierną. — Dopiero trzecia, do ósmej strasznie daleko. — Bezwiednie pomacał kieszeń, nóż był na swojem miejscu... Przypomnienie zimną błyskawicą przewinęło się przez serce.
— A zblizka wal... trzaśnie jak bęben. — Zabrzmiały Michałowe rady, tak głośno, że się trwożnie rozglądał.
Sam był w pokoju. Dzieci bawiły się pod oknem, szum miasta huczał monotonnie, niekiedy zabrzęczały szyby, dym z papierosów snuł się niebieskawą przędzą pod nizkim sufitem, a w rogu, przed złocistym obrazem Częstochowskiej, tliła się lampa.
Rozdział się z palta i znowu siadł, dzieci go zaraz obległy z wrzaskiem.
— Dajcie mi spokój; Mańka, nie właź na łóżko! — krzyknął ze złością, zabierając się do czytania jakiejś książeczki, ale ją wnet odrzucił. Nudziło go wszystko i wstawała w nim jakaś głucha, bezprzyczynowa tęsknota, latał głośnymi krokami po stancyi, nie mając się tu niczego przyczepić...
— Żeby cię choroba! — zaklął sam na siebie i poleciał do sąsiadów, ale, jakby na złość, wszystkie drzwi były pozamykane, tylko z ostatniej facyatki rozlegał się stuk młotka i wrzaski bachorów. Mieszkał tam znajomy żyd, szewc, wszedł więc do niego bez namysłu.