Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przysięga.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rwanie umiłowanej panny, i ciężkie czasy Zbaraża, i śmierć Podbipięty! Dnie walk, dnie klęsk, dnie hańby i rozpaczy. Dopiero, gdy z okopów Zbaraża wyprowadziła mnie niewysłowiona męka, zaś Opatrzność dozwoliła u stóp Króla Jegomości zawołać o ratunek dla ginącego od kul i głodu rycerstwa, zmogło mnie jakieś dziwne osłabienie. Zapłakałem. Żywe pomieszało mi się z umarłem, własne nędze przemieniały się w niedolę ojczyzny. Ogrom naszego poniżenia targał mi wnętrzności. Duma rozpierała 1 zarazem wstyd przeżerał, wstyd dusił i zabijał. Nie wiem, co się wtedy ze mną działo, oprzytomniły mnie gniewne narzekania żydka.
— Co pan wirabia? Goście się skarżą, nie dał pan spać! Co to jest? Pan sobie śpiwa! Pan sobie krzyczy! Pan się tłucze po numerze, jak we wielkiej chorobie! Pan miśli, co tu jest pole? Tu jest porządny hotel. Pan ma ładny kawałek waryacyi!
Ułagodziłem go złotówką. Jakoś mroczno było na świecie, śnieg padał gęsty, dzwoniły jakieś sanki, akuratnie, jak w Wodoktach, gdym z p. Kmicicem zajeżdżał do Oleńki. Wpłynąłem bowiem na burzliwe tonie „Potopu“. Niekiedy coś jadłem, niekiedy piłem herbatę i, paląc papierosa za papierosem, czytałem. Zrobiło mi się zimno, kazałem napalić w piecu; dymił więcej, niż grzał. Okręciłem się w kołdrę, nadziałem czapę, nogi obłożyłem poduszkami, i czytałem. Pamiętam, wpadła do mnie jakaś dziewica, niby to przez omyłkę, przepraszała,