Przejdź do zawartości

Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przysięga.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To już między wami zgoda?
— Dawno! Zrachował mi nożem żebra, ja mu potem wypuściłem trochę kiszek i jużeśmy teraz na kwit, w przyjaźni...
— Trzy miesiące szpitala, tyle bólu i teraz w przyjaźni?
— Frajer, właśnie dlatego sztamę z nim trzymam, za psa miałbym tego, coby mi nie chciał oddać. Uderzysz, dostaniesz, wyliżesz się i masz czyste sumienie. Nie jestem przecież zbójem! — zawołał wyniośle.
— Możesz ty jeszcze paść na takiego, że...
— Że mnie od ręki przyrychtuje do trumny! Mała strata, krótki żal, nikt po mnie nie zapłacze, ale pókim żyw, nie pozwolę nikomu grać sobie na nosie, i ze strachu przed majstrami nie przystanę do socyalistów, jak Felek... Nie głupim, wolę ciężką robotę przez cały tydzień, a wesołą zabawę po fercentagu, niźli Pawiaka i nahajki...
— Za sprawę go przecież schowali...
— Pociecha! kiedy mu i tak mordę przefasonowali kolbami, że go rodzona matka poznać nie mogła. Wyklina teraz tych, co go wciągnęli. — Jędruś odwrócił głowę, coś pilnie majstrując koło klawiszów. Michał roześmiał się domyślnie i uderzając go w ramię, spytał przyjacielsko:
— Czy to za pannę Józię chcesz płacić?
Jędruś poczerwieniał, ale zaprzeczył stanowczo.
— A może to ten lancuś cylindrowy, co za matką książki nosi do kościoła?