Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przysięga.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przeniósł go na ręczny wózek, obtulił futrzaną derą i powiózł przez liczne pokoje na ganek, tak jednak niezręcznie, iż co chwila zawadzał o sprzęty i potykał się na progach, wszystek bowiem dygotał i oczy miał zaćmione łzami.
— Przynieś od gospodyni bułek i ziarna — przypomniał sobie dziedzic przed dworem.
Sprawił się w mig i wjechali do olbrzymiego parku, co niby morze spienione najcudniejszemi farbami, rozlewało się dokoła. Objęła ich cisza i rzeźwy chłód, przejęty zapachem gnijących liści. W szarawem i dziwnie posępnem powietrzu drzewa grały wszystkiemi barwami jesieni. Ogromne klony, całe w złocie i purpurze, stały zadumanym tłumem; rdzawe, wyniosłe modrzewie zdały się po polankach wspierać nizkie sklepienia niebios; kaliny zaś, pokryte trwożnie, w gąszczach, płakały krwawemi listkami. Gdzie niegdzie z ciemnej zieleni podszycia buchał rozpalony szkarłat dzikiej śliwiny, a nad ludem zwartych świerków bujały białe zgła brzóz, przyodzianych w złociste, powiewne czuby.
Liście spływały bez szelestu, jak martwe motyle. Ostatnie kwiaty gasły na kwaterach, a wody stawów przezierały z pod mgławych przesłon zamierającemi oczyma. Jesienny, żałosny smutek powiewał nad światem, żałośnie krakały wrony i żałością biło od ziemi odartej stratowanej, i pól oniemiałych.
— Przykry dzień... — szepnął dziedzic.
— Juści, rano był zamróz, to, musi być, skończy się deszczem.