Przejdź do zawartości

Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przysięga.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jeno ekstatycznie... Wezwano następnego i rozpoczęło się to samo, ale i ten drugi tak samo odpowiadał spokojnie i nieulękle.
— Polak jestem i katolik!
Drzwi się naraz zawarły, tłum zmilknął w trwodze, a z refektarza rozległ się ogromny krzyk i głuche monotonne łomoty. Lud się zakłębił gwałtownie i znowu ze wszystkich gardzieli wydarła się ta pieśń przerwana na krótką chwilę, śpiewali ją już coraz żarliwiej, coraz głośniej, coraz serdeczniej, że otwierały się okna na piętrze i wyglądały zdumione twarze, a ta pieśń dufna, ociekająca łzami, pieśń matka tuląca, pieśń broń jedyna, przepojona wiarą i nadzieją ostatnią, płynęła strumieniem łkań i niosła się żalnym jękiem nad całą ziemię chat nizkich, serc cierpiących i krzywd wiecznych. Gdzieś w miasteczku uderzyły dzwony i biły długo, szeroko, smutnie, jakby do wtóru tej żałośliwej pieśni ginących...
Śpiewali wciąż, bez przerwy, chociaż co chwila kogoś odrywano z gromady, i czy to był chłop, kobieta lub dziecko, szli jednako nieustraszenie, tylko oczy gorzały potężniej, twarze bladły i roztrzęsione ręce gorączkowo kładły znak krzyża... Szli jedno za drugiem, zwolna, niepowstrzymanie, łańcuchem nieskończonym, szli ochotnie, niosąc serdeczną dań krwi ofiarnej za wiarę i naród. Że ta pieśń śpiewana przez pozostałych była już pacierzem konających, była płaczem, była jękiem, i była zarazem zwycięskim hymnem boju...