Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przysięga.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Doszliśmy wreszcie do tych Konic.
Kilkanaście chałup wioski pomieściło zaledwie część ludzi i wozów, reszta rozsypała się po wsiach sąsiednich. Rozpacz nas ogarnia, bo nie znajdujemy naszych wozów i reszty towarzystwa. Gdzie szukać? i skąd wziąć sił? Woale mówią, że choćby w rowie, to się prześpią, ale już dalej iść nie mogą. Znalazłem w najbliższej wiosce jakąś mniej zapchaną izbę dla nich, i ledwiem namówił, że tam poszły. Stoję przed chałupą i myślę. Dokąd tu iść, bo stodoły, chlewy i podwórka zawalone śpiącymi pokotem?
— Boże! — myślę sobie, spostrzegłszy obok drogi kawał piaszczystego pola. — Boże! jakże ja byłem głupio cywilizowanym! — i ściągam buty, bo mi dolegały okropnie, kładę się w bróździe i po minucie już śpię, zapominając o wszystkiem.
Obudziłem się o świcie, w samą porę.
Byłem na pół skostniały i odurzony powietrzem, nie mogłem się podnieść z ociężenia, ani oddychać z jakiegoś okropnego bólu płuc. Zwlokłem się jednak, bo już wszyscy nasi ściągali się pod krzyżem; zresztą nie mogłem chorować, skoro sobie postanowiłem dojść pomimo wszystkiego.
To polami, to lasami, i znowu szliśmy, z coraz większym rozmachem siły wewnętrznej, z coraz większym zaparciem.
Słońce paliło, kurz zapierał piersi, zmęczenie obciążało wszystkie członki, trudy obdzierały wprost