Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przysięga.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Siostry witają mnie słowem bożem i rade gawędzą. Jedna z nich szczególnie pociąga moją uwagę. Jest bardzo stara, zwróciła na mnie niezmiernie pomarszczoną i przejrzystą jak wosk blichowany twarz i pyta:
— Brat z nami? — i świdruje mnie cudownie fijołkowemi oczyma.
— Tak. Cóż to, siostra iść nie może? — pytam.
— Dwadzieścia już roków nie chodzę. Pan Jezus chciał, tak cóż robić! A przede śmiercią zechciała zobaczyć Panienkę Najświętszą, poprosić o letkie skonanie i prędkie.
Łzy zaszkliły jej źrenice.
— Dlaczegoż o prędkie?
— Bracie, mnie już czas. Sto i dwa roki przeżyła. Na Gromniczną mi się skończyło. Zachciałeś, bracie, cobym dłużej żyła, kiedy mnie tęschno do swoich.
— Siostra sama, bez dzieci?
— Miałam bracie, miałam. Ośmioro tego było. Chłopcy, jak wojewodzice, dziewczyny to i starościańskie ładniejsze nie były. Ot, przeszło wszystko, została sama, jak kokosz. Pisklęta moje wziął i człowiek, i mór, i pan Bóg. Dwadzieścia lat sieroteńka ja. Ani mnie wnuków, ani familii żadnej, jak ten palec... Cóż mnie robić na świecie?
I patrzała po zbożach, co się roztaczały obszarem wielkim, co się kłaniały młodymi kłosami, po wiśniach przydrożnych, z których wiatr ostatki kwiecia strząsał na jej srebrne włosy, po błękicie niebios. Wsłuchiwała się w śpiewy braci, idących przed na-