Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/84

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 80 —

miękłej gliny i przemokniętych szmat, rozwłóczył się po karczmie.
Chwilami taka cisza opadała na izbę, że słychać było szum lasu, brzęczenie deszczu po szybach i trzask świerkowych gałązek w kominie, a wtedy niskie drzwi, ukryte za kratami otwierały się ze skrzypem i wyglądała w nich stara, siwa głowa Żyda, ubranego w modlitewne szaty i śpiewającego półgłosem; a za nim jaśniała oświetlona świeczkami izba, z której, razem z szabasowymi zapachami, buchał przyciszony odgłos monotonnych, smutnych śpiewów.
Jasiek wypił kilka kieliszków jeden po drugim i gryzł zapamiętale suche, zapleśniałe bułki, ciągnące się w zębach jak rzemień, przegryzając je śledziem i pilnie bacząc na drzwi, to na okno, a jeszcze pilniej łowiąc wszystkie szemrzące w karczmie głosy.
— Żenić, nie psiekurki, żenił się nie bede! — krzyknął naraz chłop, trzasnął butelką o szynkwas i splunął aż na plecy dziada, siedzącego przy kominie.
— A żenić się musisz, abo pieniądze oddać! — szepnął drugi.
— Loboga, tyla pinindzy! Jewka, kwaterkę śpritu, ja płacę!
— Pieniądz wielga rzec — baba większa...