Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/82

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 78 —

lasy, wilgotnymi kłami wżerał się w głębie, topił śniegi, obrywał gałązki, łamał gęste podszycia i z wyciem tryumfu tarzał się po polanach i miotał borem, jakby kępą trzcin wiotkich — a wtedy z głębin nocy, z tych przerażających pustek przestrzeni, wyczołgiwały się ogromne brudne chmury, podobne do rozwichrzonych a przegniłych stogów siana, opadały na lasy, czepiały się wyniosłości, okręcały podartemi strzępami drzewa, dusiły je w ohydnym uścisku i mżyły zimnym, nieustannym deszczem, przenikającym nawet kamienie.
Noc była straszna: drogi puste i zalane błotem, pomieszanem z resztkami śniegów; wsie ciche, jakby wymarłe, pola martwe, sady bezlistne i pokurczone, rzeki w kajdanach lodów — nigdzie człowieka, nigdzie głosu życia — jeno ogromne królowanie nocy.
W jednej tylko karczmie Przyłęckiej błyskało małe światełko.
Karczma stała wśród lasów, na rozdrożu; po za nią, na zboczu góry, majaczyło kilka chałup, a dookoła stał potężny, czarny bór.
Jasiek Winciorek wysunął się ostrożnie z gąszczów na drogę i, dojrzawszy migocące światełko, chyłkiem podszedł do okna. Długo stał bezradnie; rozglądał się po wnętrzu karczmy,