Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 66 —

...A noce były, jak krzyki tęsknoty.
...A wieczory były, jak ciężkie marzenia konających.
...A poranki przychodziły ciche, łzawe, zrozpaczone — a pan Pliszka już nie płakał, już się nie modlił, tylko patrzał w świat — tam!
Ale pan Pliszka odejść nie mógł, bał się fabryki!...
Tak, pan Pliszka bał się fabryki.
Nie mógł się na nic zdecydować, nie śmiał, a przytem trzymał go jeszcze dziwny lęk.
— Cóżbym tam robił? — Zapytywał siebie po tysiąc razy, i coraz częściej widziano go zapatrzonym w pole i niebo, ale i coraz częściej nocami siadał przed domem i patrzył na fabrykę, na ciemne kontury murów, co jak zmora dusząca przywarły do ziemi, objęły sobą i ssały nieubłaganie; coraz częściej pan Pliszka czuł w sobie ruch tych sal nieskończonych, ten zgiełk maszyn, te wiry sił, i coraz słabszym się czuł, coraz niedołężniejszym, coraz pokorniejszym wzrokiem patrzył na żelazne profile... coraz pokorniejszym... aż pewnej niedzieli, po całych tygodniach tej męki niewypowiedzianej, gwiznął na psa i poszedł za miasto, daleko, daleko w pola czyste... tam, gdzie już nie było fabryk, a tylko dachy słomianych domów wychylały się ze