Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 57 —

pilnowały swoich niewolników i trzymały ich grozą swojego czuwania.
I Pan Pliszka czuł to wszystko, nie rozumiał, ale czuł, i dla tego pozwolił się porwać jakiejś gromadzie i płynął z nią aż za miasto, w pola; jakby na inny brzeg wyrzuciła go ta fala miasta, rozprysnęła się, a on pozostał nad ławicą pól pełnych zieleni, kwiatów, ciszy upajającej, świergotu ptaków.
Fala się rozprysnęła po tym zielonym brzegu, a on pozostał tylko z Kruczkiem, który ogłupiałym wzrokiem patrzył na skowronki wzbijające się w górę i na rozkołysane zboża...
Chłodny i wilgotny wiatr wiał nad polami.
Pan Pliszka patrzył długo, patrzył pogardliwie na ten zielony, rozkwieciony, rozszumiały szmat ziemi, a potem z uśmiechem politowania spostrzegał ludzi siedzących po miedzach, że im tylko głowy widać było ze zbóż.
— Głupie chamy! Kruczek do nogi! Kruczek! Krzyczał, bo pies jakby nagle oszalał, rzucił się w zboża, gonił za jaskółkami, szczekał na chmury, obwąchiwał tarniny kwitnące, tarzał się po bruzdach, to leciał bez pamięci po tem szumiącem zielonem morzu, to znowu przystawał niespodziewanie i dziwnym, pomieszanym wzrokiem patrzył na żyta, jakby biegnące ku