Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 55 —

— Trzeba używać święta! — postanowił sobie.
I używał, chodził po ulicach, wstępował do szynków, gapił się na ludzi, ale ani na chwilę nie mógł zapomnieć o sobie.
A miasto wrzało świąteczną radością, radością bez troski chwilowej i odpocznienia.
Słońce zalewało Łódź potokami światła i ciepła! Tak się lśniły radośnie dachy, tak błyszczały okna, tak spokojnie nurzały się w blaskach fabryki, taka głęboka cisza leżała wśród murów i maszyn, po składach, kantorach, dziedzińcach — tylko na głównych ulicach wrzał rój ludzki, cieszył się życiem i ciepłem. Tłumy ludzkie głębokiemi falami pchały się, piętrzyły, przewalały z końca w koniec Łodzi i wciąż płynęły, płynęły.
Katarynki grały po szynkach, po bocznych ulicach, przy karuzelach i w budach z osobliwościami.
Pan Pliszka poddał się tej fali ludzkiej i płynął razem z nią: poruszał się, przystawał, ruszał naprzód z tą samą ogólną bezmyślnością stada ludzkiego, spracowanego stada, które nie wie, co robić ze sobą na wolnem powietrzu, które nie umie się bawić, nie umie radować, nie umie żyć.
Radość ich była smutna i cicha, gwar roz-