Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 54 —

— Co! a, psiakrew!
Pan kapitan popatrzył w okno, splunął i zaczął się myć.
— Gorzałki się napijesz? Hej! Magdusia, a dajno gorzałki!
Weszła zaraz Magdusia, baba, jak stóg siana, a ciężka, jak furgon artyleryjski, bo aż się podłoga uginała pod nią, odmierzyła z flaszki potężny kielich gorzałki i postawiła przed panem Pliszką...
Wypił, zasalutował i chciał całować w kapitański łokieć.
— Stać w szeregu! cicho! — krzyknął srogo pan kapitan.
Stał pan Pliszka, jak mu kazano przez chwilę, przez krótką chwilę, bo nagle zasalutował, odwrócił się po żołniersku i wyszedł nie mówiąc ani słowa, nie słuchając kapitańskiego wołania. Ot, coś go szarpnęło i wyrzuciło za drzwi, nie wiedział, co to było, ale był posłusznym i wyszedł spiesznie, jakby znowu uciekał. Na Piotrkowskiej zwolnił kroku, bo zabolała go noga. Uderzył się laską po szczudle, zniecierpliwiony był i zły.
— Po co oni pojechali? Przyszło mu znowu to samo pytanie na myśl. Całe dwa dni świąt miał przed sobą, dwa dni samotności.