Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 45 —

— A Józef?
— Ja nic; bo to ja jadę gdzie? mam to gdzie, albo do kogo, co? — odburknął gniewnie Józef, mocno odsunął stołek i wyszedł na podwórze; do późnej nocy słychać było głos jego harmonijki... grał zapamiętale, jakby na zagłuszenie swego sieroctwa.
A pani Radzikowa rozkładała te dary wszystkie na stole, przyglądała się im w świetle lampy i składała ostrożnie, jak świętości.
— Głupie! — pomyślał pan Pliszka, gwizdnął na Kruczka i wyniósł się na podwórze do Jóźka. Poczuł nagłą i złą niechęć, prawie nienawiść do tych ludzi, do ich twarzy, do ich rozradowanych uśmiechów.
Siedział pod ścianą, na kamieniu i głupim, bezmyślnym wzrokiem patrzył w księżyc, co się już był wzniósł ponad miasto i płynął, jak ptak świetlany, po przez czarne głębie.
Duszę mu omroczył dziwny smutek roztęsknienia, a na oczy opadł łzawy cień; uparty cień, który ustąpić nie chciał, pomimo, że go pan Pliszka ścierał kułakiem.
I siedział tak długo wpatrzony w noc miesięczną i wsłuchany w Józkową muzykę — tylko, że nic nie widział, nie słyszał i nie pamiętał.