Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/254

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 250 —

narzędzi, nie było wody, nie było rąk, nikt nie miał przytomności, a przytem połowa męzka ludności wyszła na obławę za Winciorkiem, a kobiety były w kościele na nieszporach. A gdy się zbiegli, nie było już mowy o ratunku. Pół wsi płonęło.
Dzwony huczały żałośniej, a ksiądz wyszedł z kościoła z monstrancyą, pod baldachimem, w otoczeniu świec zapalonych, dzwonków jęczących, ludu zrozpaczonego — i szedł środkiem wsi.
«Święty Boże!»
Buchnęło jak wulkan z piersi nieszczęsnych:
— Święty a nieśmiertelny! Zmiłuj się nad nami!
Skowyczały serca i szli zbitą gęstwią pomiędzy ścianami ognia, w zgiełku padających ścian, w deszczu ognistych żagwi i iskier, w chaosie szumów, świstów i syków żywiołu — który tarzał się po wsi, podnosił tysiączne, rozwichrzone łby do słońca, zapadał we wnętrzu chałup i z wściekłością pożerał i tratował wszystko...
— Od powietrza, głodu, ognia i wojny! — intonował ksiądz uroczystym głosem, a łzy lały mu się strumieniem po twarzy. Dzwony wciąż huczały mocno... posępnie.