Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 248 —

szepnął z mściwością i nie mogąc już na czworakach, chyłkiem biegł, przyśpieszał kroku...
Krzyk ogromny rozległ się nad wsią i biegł po polach... za nim...
— Gore! gore! gore!...
Do lasu było już niedaleko, więc się wyprostował i nie ukrywając już, biegł śpiesznie...
Już widział czerwone pnie sosen, zieleń liści, już wionął na niego uroczysty, jakby kościelny chłód lasów, pełen głębokich szumów.
Jeszcze chwilę, a będzie wolny zupełnie, wolny i nasycony zemstą...
Zadrżał nagle i przystanął.
Dzwony zaczęły bić głucho, ponuro, na trwogę...
Odwrócił się i aż krzyknął mimowoli.
Pół wsi stało w ogniu.
— Popamiętacie mnie! Popa... nie skończył, jakaś groza straszna targnęła go za serce, słowa zamarły mu w gardle, z rozszerzonych źrenic wyjrzał strach, przerażenie... zdumienie okropne.
— Wieś w ogniu! cała wieś! — zaskowyczał sinemi wargami — Jezus! Jezus!
Zaczął uciekać, ale nagle odwrócił się znów do ognia.
Dzwony biły wciąż, biły potężnie, rozpacznie,